Ballada

Wąska, maleńka uliczka, tak jak malował je Ruso, 

Z dala od huku śródmieść, po których tańczył bies dni 

Chude spiczaste domki jak widma białych brzóz są 

Wpatrzone w zamyśleniu w wąziutki strumyk jezdni. 

 

W oknach o wargach z geranii, na których uśmiech zanikł, 

Spróchniały ząb wazon, co go na wiosnę stłukli.

Z okna na piętrze wietrzą zawsze ten sam dywanik, 

Która wywiesza pani w czarnej niemodnej sukni.

 

Pstry, osowiały kanarek z gęstwiny czterech grzęd aż 

ćwierka o smutku mieszkań, szuflad, gdzie je i śpi się. 

Raniąc codzienne płatki więdnie okwitły kalendarz 

W ciasnej doniczce pokoju, gdzie cały rok jest jesień. 

 

Raz – to się stało wieczorem – ( resztę już szeptem domów ) 

Ciszę rozłupał turkot suchy jak mocny policzek. 

Szary, zbłąkany samochód wyjechał w ten szpaler domów 

Szamocząc się wplątany w sieć pogmatwanych uliczek. 

 

Długo wśród ścian trzepotał kłując benzyną w krtań je. 

Nie mógł zawrócić w miejscu, parskał kłębami przez to. 

Kiedy wyfrunął na przestwór, zwiędły w doniczkach geranie

I wystraszony kanarek na zawsze śpiewać przestał. 

 

A kiedy noc zapadła i słońce zaszło za parkan, 

Wyszedł olbrzymi księżyc, ostry, dziwaczny prostokąt. 

Wziąwszy pod pachę doniczki i żółtą klatkę z kanarkiem 

Uliczka poszła w ciemność, gdzieś nie wiadomo dokąd… 

 

I gdy z szynkowni “Pod Słoniem” wracając później niż wczoraj 

Stary latarnik miast domów pustkę w tym miejscu został – 

Z krzykiem się rzucił w ulice, pstre od pojazdów i odzień, 

Lecz jego krzyk utonął w olbrzymim kotle miasta.