Alchemia roślin

Dzień gorętszy od serca nie sprzyja marzeniu – 

Ucieknijmy od słońca i uśnijmy w cieniu, 

 

Będzie skwarne południe wisiało nad nami, 

Będą drzewa szumiały w nasz sen gałęziami, 

 

Srebrna miazga obłoków przypomni powiekom, 

Podróż taką niebyłą, i taką daleką, 

 

I to wszystko, co nigdy nie staje się we śnie, 

Tego dnia śnić się będzie wszystkim jednocześnie. 

 

Przyjdzie człowiek o jednem roślinnem imieniu 

I pstrokatą dziewczynę zacałuje w cieniu: 

 

Drzewny duch ich połączy i wiośnie przeznaczy, 

Aż każdemu się przyśnią dziwniej lub inaczej. 

 

Pójdą razem ulicą od sieni do sieni, 

Do domów, gdzie cieniście będziemy uśpieni, 

 

I powierzą nam swoje skłócone imiona, 

Pstrokate i roślinne – te dwa: on i ona. 

 

Od tych imion się zacznie. Bo gdy imię śni się, 

Niknie zarys cielesny, a duch trwa w zarysie, 

 

Aż resztę oczu gasi mimowolna władza, 

Która nieprzebudzonych ze snu wyprowadza. 

 

śpieszmy się! Czas nam w drogę, a niema już czasu, 

Drzwiami można wypłynąć, nie ruszając zasuw, 

 

I w te światy roślinne i światy pstrokate 

Popłynąć na kwietniową, na nową krucjatę. 

 

Śpieszmy się! Czas nam w drogę! Świat za światem dąży 

I z daleka lśni obłok atłasowej komży. 

 

Ach, to Bóg się przyłączył do naszych koszmarów, 

Opuściwszy swych niebios księżycowy parów: 

 

Wspólna leży nam droga i niewiara wspólna, 

I buszuje przed nami nicość nieutulna, 

 

I światy niebywałe, zaklęte w imiona, 

Pstrokaty i roślinny – te dwa: on i ona. 

 

Karczma wisi na drodze. Popłyńmy do karczmy 

I byt jej zielonością kwietniową obarczmy… 

 

Tam w gąsiorach z bursztynu jest patoka złota 

Dla ptaków i aniołów strudzonych w przelotach. 

 

Nie zna trudu marzenie wyzwolone z ciała, 

Płyńmy, płyńmy dopóki jawa nie nastała. 

 

Jakiś kościół pękaty w słońcu nas dogonił, 

Całą kwadrę za nami kopułami dzwonił, 

 

Aż się wreszcie uwikłał w lazurowych gąszczach 

I odleciał z brzęczeniem złotego chrabąszcza. 

 

Jeszcze słońce, na oślep, tratując przestrzenie, 

Chlusnęło w naszą smugę zawistnym płomieniem, 

 

I stoczyło się w próżnię, gdzie wieczność pochmurna 

Włożyła je na palec, jak pierścień Saturna. 

 

Odtąd nic się nie działo niżej, ani wyżej, 

Nie było już oddali, nie było pobliży, 

 

Wieczność stała się czasu i kresu mogiłą, 

Ale samej wieczności także już nie było, 

 

I nasz lot, odkąd minął kosmiczne ogromy, 

Pozbawiony tych mijań – stał się nieruchomy, 

 

I jeszcze tylko drgały raz-po-raz imiona: 

Pstrokate i roślinne. Te dwa. On i ona. 

 

Z dwojga imion powstało nowe imię – trzecie – 

Nieznane jak świat światem, nienazwane w świecie, 

 

Obudziło nas wszystkich uśpionych w południe, 

Ocuciło nam dusze wędrujące złudnie, 

 

I kazało klęczącym pod gwiezdną ulewą, 

W dół i w górę wyrastać, jak zielonym drzewom. 

 

Przyjdźcie do mnie i spójrzcie jak szumię wysoko 

Moją duszą liściastą i drzewną powłoką, 

 

Przyjdźcie do mnie, do prostej, wesołej topoli, 

Której nic już się nie śni i nic już nie boli.