Opowieść o mgłach

Na zbój wyruszyli 

Dwaj harnasie młodzi, 

Mkną halami, mkną wierchami, 

Samo zło ich wodzi. 

 

Przypadli z póinocka 

Na Liptowską stronę; 

“Tutaj będzie nam się darzyć, 

Szczęście znalezione!” 

 

Pukają do okna, 

Pukają do bramy: 

“Otwórzże nam, karczmareczko, 

Witamy! witamy!” 

 

“Ja warn nie otworzę 

Ani też nikomu: 

Matkę dzisiaj pochowałam, 

Jestem sama w domu. 

 

Matkę pochowałam, 

Ojciec padł na wojnie, 

A bratowis na Uhersku 

Zbijają spokojnie.” 

 

Wytłukli jej szyby, 

Potrzaskali wrota: 

Włamała się do izdebki 

Niesforna niecnota. 

 

“Hejże, miłosierdzia 

Nie macie nade mną, 

Bodajby was mgła pożarła 

W dzień, nie w nockę ciemną! 

 

Mam ci ja kochanka – 

Panuje nad mgłami, 

On mnie pomści i zaleje 

Mgławymi falami.” 

 

Wracają harnasie 

Ze szczęściem w kieszeni. 

Słońce wstaje, aż im oko 

Radością się mieni.

 

A za nimi zdąża 

Towarzysz jedyny – 

Wolnym krokiem, szybkim skokiem – 

Kochanek dziewczyny. 

 

Z wolna się otwiera 

Głażny żleb ponury; 

Na czworakach wypełzają 

Pokłębione chmury. 

 

Stała rzecz się, stała, 

Która stać się miała: 

Jeden zginął, drugi zginął, 

Przepadły ich ciała.

 

Tego rozdarł niedźwiedź 

W Krywańsklej uboczy, 

A tamtemu gdzieś ortowie 

Wydziobali oczy. 

 

Nie wrócili do dom 

Harnasiowle młodzi – 

Gdzieś po halach, gdzieś po wierchach 

Samo zło ich wodzi!