Jesień

Drzewa na wieczną jesień schodzą w szare parki

przez pastelowe chwile przegniłej pogody;

w zamglonych nocach dni kucające o zmrok;

czai się pustą twarzą niebo bez obłoków.

Rano… znowu się budzę w przekroplonej ciszy,

sen odrasta w powiekach napęczniałych męką,

Szarość tańczy po szybach pajączkami pyłu,

pokój się wpół unosi na ugiętych rękach

i sennie mi spogląda w rozProszone oczy…

Rano… w szum odbiegają myśli już odległe

i ty odpływasz w zachód mgieł odeszłym…

ulice wchodzą oknem, blade bezobliczem,

szorstką powierzchnią bruków w szyby mgłami spierzchłe.

 

Dzień się prześliźnie długim, lepkim ślizgiem

 

aż spłynie wieczór gęsty z szarych tapet

i westchnie jesień odległych pociągów wysapem,

Szarość pokoi podpali się zgniłą purpurą chryzantem.

W nocy pies we mgle szczeka,

rozpruwa szwy ciszy

i czkawka echa kaszle z przegniłych płuc podwórz.

Nie chodż po zwiędłym zmroku, lepiej okno otwórz:

przestrzeń powiewa w usta gorzką, wonną jesień.