Autobiografia

1

Dzień kołysał.

Dzień jak statek kołysał hosanna,

statek z blachy czy z drzewa płynął

nocą do różowego rana.

Już wtedy były wyspy

uśmiechnięte kłami słoni,

płynęliśmy ja i ty, lalko, i wszyscy

jak przylepione do kory listki,

które wiatr zgonił.

Kto mówił, że to bajka?

Naprawdę był las pełen szeptu,

gdzie na gałęziach z koralu

ptaki-wspomnienia krzepną,

i wśród jeleni mówiących o gwiazdach,

dzików, jak jeże puszyste,

gdzie zwinięty, w zamyśleniu ślimak,

ja – mały jak listek,

podaję dłoń kosmatej dłoni olbrzyma. 

 

2

W jakiś październik czy grudzień,

właśnie dzień był od wiatru wydęty jak dziś,

jak żagiel.

Szli ludzie,

a ręce mieli płomienne i nagie,

jak oczy, które spojrzały w śmierć,

szli ludzie,

których groza zjeżyła jak

sierść na czarnej skórze miasta.

Naprzeciw

brzuch wypełzł z poduchy zadów

i z rąk tysiąca ogień wystrzelił,

wtedy za ręce się wzięli

jak szarookie dzieci

i kiedy padać zaczęli

jak pnie wypalonych topól,

krew płynęła, jak płynie zraniona zieleń,

bijący w serce topór.

Głęboko, na dnie rąk porytych pracą, jak pługiem,

chowam ten obraz, oczy rozdartych matek,

i te kolumny nawet po śmierci głodnych cieni,

i te twarze od lamentu jak płacz nocny długie.

Z niemi

podnoszę, kamień wydarty rycerskim pomnikom

i biję w łby złocone wypruwając zemstę,

jak śmierć wypruwa się z krzyku.

Matko, matko, to nie ptaki tak srebrzą,

to race złowrogich komet.

to w zmierzchu

za pochylonym od gromów domem

ciągną węże żelazem okute po wierzchu

trwogę.

Matko, jak mnie uchronisz,

gdy czarni ludzie otuleni w noc,

mimo twych dłoni

wzniesionych jak namiot modlitwy

prowadzą parskające szeregi piorunów

jak tabun upiornych koni?

Piosenka

Nocą duszny okop,

nieba białe oko,

dotąd jeszcze przez drutów las?

Na wyblakły ekran

pada czerwień ciepła

gwiazd jak odłamki pękniętych gwiazd.

W nocy kanał bury,

płyną cicho szczury

utajone jak w strunę w pisk,

w straszne oczy herosów,

w krwi rzeźbione ich włosy

wtulą szary, trójkątny pysk.

Pozostanie las czaszek

jak błazeński rząd masek

na estradzie czarnych wzgórz,

czaszki z brzegów wystąpią,

dzień oczyszczeń otrąbią,

w białe gorsy się wszarpią,

w tłuste wbiją się karki

jak ogromny, lśniący nóż. 

 

Czekałem na piękny zodiak,

czekałem na ciebie, Anno,

czekałem nad czarną melodią,

aż osiadało rano

mlecznymi łzami na szybach.

Już nazbyt pachniało śmiercią

koronkowego “kocham”,

z ziejących grobów wierszy

brzęk łopat.

Tych nocy było za wiele,

gdy z sercem na cięciwie

czekałem na wystrzał pusty,

ażem się wreszcie przeląkł

własnego odbicia w lustrze,

bo było wklęsłe i krzywe.

Tak się nie kocha, jakby

kto zabijaniem kochał,

jak w szumie prochów nagłym,

jakby chowało się w prochach,

bo potem w snach się rodzą

same bezgłowe upiory,

bo potem w lament uchodzę:

drzewo odarte z kory,

i błądząc, w okno uśpione

liśćmi krwawymi się rzucę

i wrócę do ciebie czarnym upiorem,

na pewno wrócę.

Kiedy słońce uchyla światła, a za nim

ciągnie melancholię długą,

spływają godziny jak pot złoty po tarczy

skrzypiec graniem,

wiatru napiętą struną,

smugą.

Wtedy przyciskam do ust jak lutnię

twój obraz, jak papier coraz cieńszy i płaski,

wiatr mi go rwie, jakby łzy mi odrywał,

jakby, z cudzej książki ukradkiem

wyrywał najdroższe obrazki.

W takich nocach się lęgną

same mary tylko i skrzydła nawałnic,

takie noce się karmi

przez wiatr oderwaną ręką.

takie noce dymią padliną,

gnijącym ścierwem obłoków,

błądzący po nich giną

w lęku i mroku,

takie noce rodzą tylko zwierzęta:

konie bez głów i koty, ziejące płomieniem,

i płynie w nich ziemia, przeklęta,

głuchym strumieniem.

Jakżem te noce przemógł.

które rosną jak trupi obrzęk,

z ustami ryby otwartymi niemo,

jakżem w nich zrodził się – olbrzym

i demon? 

 

Ja jestem demon

strasznych ekspresów

rwących po niebie

w ciemność i przeszłość.

Mam klucz od kuli,

w której zamknięci,

szukacie cudów

martwej pamięci.

Ja jestem demon

białych lodowców

wybudowanych

chmur czarnym owcom.

Ciskam lawiny,

jak dzwonów pęki

z nieba, jak z gromu

otwartej ręki.

Ja jestem demon

złych oceanów,

konkwistadorów

w snach zabłąkanych.

Porywam morza,

rzucam do planet,

jak lustra grozy

śmiercią nalane.

W orkanach czasu,

przepaści ciemnej,

buchnę przestrzenią,

co kończy się we mnie. 

 

Ja, poszukiwacz ludzi prawdziwych,

ja, zaklinacz wężów wijących się nade mną,

zastygłem w pomnik ze wzniesionym mieczem,

którym człowieka rozetnę czy ciemność?