Wigilia

Matce

I zbudzili go nagle. Był to głos z daleka.

Umarłego lat tyle któż by zbudził z Boga

jak ze snu, by jak kropla ciążył znów ku ziemi

i cierpieniem, co myślą żywego człowieka,

jak ciałem okrył i sprowadził w dół?

Już opadał. Mgła nisko. Obłok śniegu w dole.

Od światła oderwany, w czarnoksięskim kole,

w kole głosu wirował, aż usłyszał z bliska,

aż go nazwała po imieniu. Śliska

ulica w śniegu nikła. Grajek zginał piłę

i cienki głos przeszywał i oddalał czas –

jak w tamten wieczór śmierci. Już był u tych okien.

Stół biały, wigilijny, posypany mrokiem

i ona tam samotna. Płomień śniegu gasł

od chłodu, który przyniósł, i powiew westchnienia

zatrzepotał, i stanął znów u jej ramienia

jak w tamten wieczór śmierci. “Mój miły – mówiła –

oto samotność moja, łzy i tych łez siła,

co cię do mnie prowadzi”. pytał ciężko: “Co,

co mi każe powracać w ołowiane dno,

na samo dno milczenia, na ziemię, w popioły?”

“0 miły, ukochany – mówiła; wspomniała: –

Ty duch, ty nie pamiętasz o cierpieniu ciała.

już nie ma naszych synów, Krew ich wsiąka w śnieg.

Możeś widział ty serca ich na ulic bruku,

możeś widział schodzących na umarły brzeg,

a może roztrzaskaną matki siwą głowę?

Dzisiaj przyszła godzina, zabierz serce moje,

obroń mnie, od dotknięcia ich jakeś mnie bronił”.

Pokój spełniał się świtem. Na ulicy dzwonił

dzwonek u małych sanek. Ciemni, trzej, schyleni,

długo szukali w szafie. Jeden złożył dłoń

na jej ramieniu sztywnym. Wtedy się ukosem

obsunęła powoli; brzask jej zwilżył włosy

i strumyk chłodnej ciszy popłynął przez skroń.

Zamilkli. Ona była z nim, daleko, chyba

dalej niż każda miłość. Ostry szron na szybach

skrzył się. Ruszyli z wolna, lęk ich biały zmroził

i czarny krzyż ze ściany jak milczenie – groził.

Było wysoko, cicho jak w kościele.