Matka

Blady kslężyc świeci, 

Godzina dwunasta, 

Przed mym oknem, widzę, staje 

Starucha, niewiasta. 

 

Pomarszczone czoło, 

Wąska twarz zapadła: 

Nie do człeka, snadż, podobna, 

Raczej do widziadła. 

 

Na głowie chuścina, 

Pod nią włos się kryje 

W resztkach strzępów, biała kryza 

Okala jej szyję. 

 

Zżółkła, chudą ręką 

Lekko szyb dotyka, 

A te dzwonią jak nieznana, 

Odległa muzyka. 

 

“A czego to chcecie? 

Macie, widzę, drogę 

Poza sobą, lecz ja nic tu 

Poradzić nie mogę.

 

Wszyscy śpią już w domu, 

Wszystkie garnki próżne, 

Nic nie wygra, kto w tej porze 

Chodzi po jałmużnę. 

 

Sam ci ja bym pomoc 

Przyniósł warn, być może, 

Lecz widzicie, jak mnie więzi 

To nieszczęsne łoże. 

 

Obolałe ręce, 

Obolałe nogi: 

Niechaj Pan Bóg was opatrzy 

Śród tej waszej drogi.

 

Zapewne z daleka,

Ano wielka szkoda –

Przyjdźcie jutro, przyjdźcie rano,

Ktoś tu coś warn poda”.

 

“Z daleka czy z bliska,

O tym sądy różne,

To ci powiem, żem nie przyszła

Tutaj po jałmużnę.

 

Słyszę, jesteś chory,

Masz już swoje latka,

Chciałam jeszcze cię odwiedzić,

Jestem twoja matka”.

 

“Rozumiem, rozumiem:

Czas ci było po mnie

Przyjść i zabrać mnie ze sobą,

Dziękuję ogromniel”

 

“Jeszcze ja cię z sobą

Dzisiaj nie zabiorę;

Człek jest na to, aby cierpiał,

Cierp, me dziecko chore.

 

Zresztą masz i tutaj 

Swe chwile radosne;

Kslężyc, słońce, las, szum rzeki, 

Masz zieloną wiosnę. 

 

Mnie ci tam jest dobrze

Między zbawionemi, 

Przecie czasem trochę tęsknię 

Do tej waszej ziemi.

 

Więc żyj sobie jeszcze, 

A gdy wstaniesz zdrowy,

Idź na pole, idź do boru, 

Idź na Wierch Lodowy”. 

 

Tak dzisiaj z północka 

Pogwarzyłem sobie 

Z matką, prawie zapomnianą, 

– Tak dawno jest w grobie.