Sen

1

Sen supły płaskie

najpierw szeleścił jak oset,

aż wykluł niedźwiedzia czy wilka.

Wilk był tobą, szedł bosy

przez drogę zadymioną jak szkło,

drogę dłużącą przez usta.

Zresztą

wzbierało już i szło,

szło zewsząd,

przez krzywe, wypukłe lustra:

jakieś krucjaty przeciw słońcu. 

2

Schody kręte, a trumna w dole maleńka.

Huczalo echo – kopuła – pękaty bęben.

Dom rósł w śmierć czarnym dębem,

gdzie komik żerujący na dżwiękach.

Szło się długo przy świeczce w dół

wśród płaczu drżącego w ustach.

Na dole rozdęta sień

ziała cieniami – pusta.

Padał deszcz, czarni ludzie za bramą.

Karawan, który czekał, w lęku okrzepł.

Mały chłopiec w koszuli, wołałem: “Mamo!”

Kondukt ruszał. Był to mój własny pogrzeb. 

3

Już był najwyższy czas,

znaki na niebie rosły

i ludzie w szatach z miedzi

szeptali przylegając do gwiazd,

palcami niebo rysując wołali: “Jedzie”

A tam

namnożyło się zodiaków, wielkich niedźwiedzic

i zabawek sypiących z nieba.

Prosiłem: “Powiedzcie!” Na próżno,

uciekali mrowiskiem splątani w kłąb.

Zasypany po szyję w trociny,

zostałem sam,

już było za późno. 

4

A potem jeszcze pola jak pokład

schły pod niebem martwym.

Była droga czarna, namokła,

była droga kół czarnych,

manifesty rozwieszone na chmurach.

To świt

już –

srebrny palec katedry wytknął kurant

ostry jak nóż: awemaria.